04 sierpnia 2008, 14:44
Słuchajcie dzisiaj już podobno mogę wyjść. Pani Doktor (cudowna kobieta) powiedziała mi, że nie wie co mi jest ale, że mam zostawić ostatnie próbki do badań krwi i wieczorkiem do domu.
Kiedy pielęgniarki na pobieranie krwi przyszły obie wiedziałem, że coś się święci. Przyszły dwie bo jedna nie była w stanie unieść 14 fiolek które miałem zapełnić swoją krwią. Na tę okoliczność pozwoliłem sobie zażartować „To jak umrę?” a one w sposób jak najbardziej bezuczuciowy odpowiedziały „Tak”. Zamarłem, robiło mi się gorąco i duszno. Po chwili dodały „Jak my wszyscy”. Wtedy mój mały móżdżek zaczął poprawnie pracować i zrozumiałem, że to miał być kawał. Jak o tym myślę to nawet śmieszny ale wtedy… O rany!
Po badaniach prawie zemdlałem i mało pamiętam. Ok. 13 (normalni moja pora śniadania) na korytarzy był straszny łomot. Obiad jedzie!
Bez komentarza!
Coś Ala mięso w czymś. Absolutnie bez smaku, ziemniaki (najlepsze) i znowu ta piekielna marchewka. Dramat!
Ale w końcu zaraz wychodzę prawda? Przynajmniej tak myślałem, okazało się, że ojciec może po mnie być dopiero po 19:00,czyli w trakcie dobranocki której od 20 lat starałem się nie opuszczać. Miałem więc jeszcze okazję zajadać się tutejszą kolacją!
I tu miłe zaskoczenie, wreszcie coś smacznego, serio to było dobre.
Twarożek miał nawet szczypiorek. Był to miły akcent na koniec mojego pierwszego i mam nadzieję ostatniego pobytu w szpitalu.
Wnioski z tej „przygody”. Dbajcie o siebie i nie dawajcie się lekarzom tak łatwo. Lepiej dbać o siebie, żyć zdrowo niż potem siedzieć w takim miejscu.
Trzymajcie się!